Poszukiwacze łódzkich skarbów

Mimo potencjału historii sam bohater okazuje się niezbyt interesujący, niegotów, by udźwignąć ciężar opowieści, wyeksponować jej wielowymiarowość.
Znaleźć bohatera z ciekawą historią to przynajmniej połowa sukcesu w filmie dokumentalnym. Reżyserowi Jerzemu Śladkowskiemu to się udało. Udało mu się nawet jeszcze więcej: ciekawą historię swojego bohatera utrwalić na bieżąco, a nie tylko przywołać z okruchów pamięci i zatęchłych archiwów. Szkoda tylko, że w ostatecznym rozrachunku mimo potencjału historii sam bohater okazał się niezbyt interesujący, niegotów, by udźwignąć ciężar opowieści, wyeksponować jej wielowymiarowość.

Ów bohater to niejaki Mark Atkin – Anglik, na oko czterdziestoletni. Atkin postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o swoim dziadku Jacku, który przed wojną zamieszkiwał wraz z kuzynostwem, rodziną Shrage, piękną łódzką kamienicę i prowadził firmę wyrobów gumowych o nazwie "Gentelmen i spółka". Jak wieść w rodzinie Atkinów niesie, zanim Jack uciekł z Łodzi przed Niemcami, zdążył zakopać cenne przedmioty w przydomowym ogrodzie. Kamera towarzyszy Markowi, gdy ten stara się dowiedzieć czegoś więcej o skarbie i do niego dotrzeć. Poszukiwania prowadzą przez Łódź, Wielką Brytanię, nową ojczyznę ojca Marka, a nawet Los Angeles, gdzie mieszkają potomkowie Shrage'ów. W toku "śledztwa" skarb zaczyna rozrastać się do bajecznych rozmiarów: to, co początkowo było bliżej nieokreślonym zbiorem, przeistacza się w dwa potężne skarby, w tym jeden rzekomo zawierający dwa obrazy Rembrandta.

Trudno Atkina traktować do końca na poważnie. Jego działaniami nie kieruje żelazna logika: wysnuwa pewne wnioski z bardzo niepewnych przesłanek, rozpowiada o skarbie na lewo i prawo,  proste formalności załatwia naokoło. To sprawia, że widz zaczyna czuć się, jakby oglądał reality show, w którym problemy zawsze są wyolbrzymione i sztucznie udramatyzowane. W którym może z pobłażaniem, jako ten mądrzejszy, spojrzeć na bohatera-niedorajdę. A chyba jednak nie o to chodzi w dokumencie. Ale Atkin wielokrotnie podkreśla, że nie zależy mu wcale na skarbie, tylko dowiedzeniu się czegoś więcej o własnej rodzinie, o dziadku. No tak, piękne deklaracje, tyle że bez pokrycia w fabule. Z "Dwóch Rembrandtów w ogrodzie" o brytyjskim przedsiębiorcy żyjącym w Łodzi (temat sam w sobie nietypowy i warty pogłębienia) dowiadujemy się kilku pobieżnych faktów. Równie interesująco mogła wypaść na ekranie rodzina Shrage'ów (przedwojenni potentaci w Polsce i na Łotwie), ale także została przedstawiona szkicowo. W tle historii przejawia się kwestia odzyskiwania własności, idiotyczna polska biurokracja i uniwersalna, ludzka chciwość. Każdy z tych wątków ginie pod naporem ciekawskiego i trochę irytującego bohatera. "Dwa Rembrandty w ogrodzie" nie do końca spełniają daną na początku obietnicę ciekawej historii. Ale nie można filmowi zarzucić jednostronności: nie szuka winnych, ukazuje po prostu pewien problem na konkretnym przykładzie – film powstał przy współpracy z niemiecką telewizją arte, co wiele mówi o jego wymowie i przeznaczeniu.

W naszych kinach "Dwa Rembrandty w ogrodzie" są wyświetlane wraz z piękną, poetycką animacją "Millhaven" autorstwa Bartka Kulasa. To ilustracja do ballady Nicka Cave'a, tutaj wykonywanej w bardziej lirycznej wersji przez Katarzynę Groniec. Jej głos jest dziecinny i neurotyczny jednocześnie, a towarzyszące mu obrazy – w przydymionych barwach, niepokojące, świetnie zrytmizowane. Wszystko to razem sprawia hipnotyczne wrażenie. Rzadka to okazja, by obejrzeć krótkometrażową animację w kinach – świetnie, że Krakowska Fundacja Filmowa na taki zabieg się zdecydowała.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones